Trójkąt warszawski

Dominik Gac

Tym razem jest trochę jak w ogrodzie zoologicznym. Niewdzięczna i niewygodna sala przy Senatorskiej przypomina bardziej korytarz niż teatr. Scenografka Ľudmila Bubánová, zamiast walczyć z niedogodnościami, wyszła im naprzeciw. Scena jest wąska i głęboka, zalana dziwnym światłem i przystrojona sztucznymi roślinami, przypomina terrarium. Aktorzy jak egzotyczne zwierzęta wylegują się, rozsiadają, chodzą nerwowo po tej ciasnej klatce. Przyrodniczo-fantazmatyczne skojarzenia wzmacnia dobiegający z offu głos Krystyny Czubówny, która podaje podstawowe informacje o zaświecie, w którym się znajdujemy. To leżący na oceanie metafizycznym Madagaskar, wyspa zaludniona przez „to, co zostało z” Żypo, czyli polskich Żydów. To rodzaj tożsamościowego czyśćca, w którym płaci się za grzech niedostateczności. Niedostatecznie żydowscy i niedostatecznie polscy są bohaterowie kolejnej kooperacji offowego Teatru PAPAHEMA i stołecznego Teatru Żydowskiego.

A są to: urodzona w Przemyślu pionierka psychoanalizy dbająca o zwietrzałe już freudyzmy Helene Deutsch (Paulina Moś). Kobieta sukcesu, bizneswoman z krakowskiego Kazimierza Helena Rubinstein (Helena Radzikowska). Jeden z ojców Hollywood rodem z warszawskich Nalewek – Samuel Goldwyn (Marek Węglarski) oraz mężowie w służbie języka: wynalazca esperanto Ludwik Zamenhof (Piotr Sierecki) i dwóch literatów: spolonizowany, ale wciąż żydowski Julian Tuwim (Mateusz Trzmiel) i żydowskość ukrywający Stanisław Lem (Paweł Rutkowski). Ach, jest jeszcze Prażmatka (Gołda Tencer) – żydówka doskonała, zdefragmentowana bogini, której oczy i usta rozproszono na kilka ekranów. To ona ustala reguły gry, to ona ma władzę nad zebranymi/osadzonymi. Organizuje im czas, zadaje gry i ćwiczenia, przyznaje odznaki Wiecznego Tułacza. Może to i dziwne, że Ona, a nie żaden (Bóg) Ojciec, ale z drugiej strony o żydowskości decyduje kądziel, nie miecz.

Spędzimy z tym towarzystwem jeden dzień, świadkując przybyciu na wyspę Lema i towarzysząc jego rozpoznaniu panujących tu zasad, z których pierwszą i niemożliwą do pominięcia jest przedziwne zjawisko rzężenia, a właściwie żężenia, polegające na dodawaniu głoski „ż” do żwszystkich żwyrazów, żktóre żpadają że żsceny. Mało to finezyjna, ale pożyteczna wskazówka. W tekście Magdy Drab najistotniejszy jest język. Tożsamość, z którą mierzą się bohaterowie i z którą nieustannie na coraz to inne sposoby mierzy się Teatr Żydowski, tkwi w języku. W jego ramach można próbować ją przepracowywać. Jak wiadomo – tożsamość tylko pozornie jest czymś nadanym przez los i historię. W rzeczywistości wymaga od nas aktywności i nawet jeśli w ograniczonym stopniu, to poddaje się naszym działaniom. Możemy ją odkrywać, możemy też konstruować, możemy się od niej odcinać, możemy do niej przylegać – odkształcać ją i siebie. Świetnie ten proces opisał na własnym przykładzie Zbigniew Rokita w reportażu Kajś. Historia Górnego Śląska. Problem w tym, że w sztuce Magdy Drab, podobnie zresztą jak w powszechnym przekonaniu, żydowskość się tym zmianom nie poddaje. Jest ontologicznym przekleństwem. Można zmieniać nazwiska, ale niewiele to zmienia. Można zmieniać język, ba! wymyślić zupełnie nowy, pan-narodowy – ale i to na nic. Zawsze coś zostanie. Choćby Tuwimowy nos albo Lemowskie odbicie holokaustowego mordu w kostiumie obcej planety i odległej cywilizacji. Nie ma ucieczki od bycia Żydem. Nie można się schronić, a już na pewno nie w polskości. Polacy są kiepscy w ukrywaniu Żydów. Dlaczego w ogóle trzeba od żydowskości uciekać? To pytanie się nie pojawia, jakby nie warte było zadawania – odpowiedź jest wszak oczywista. Z drugiej strony dyrekcja Gołdy Tencer jest niezbitym dowodem na to, że tożsamość Teatru Żydowskiego podlega daleko idącym przemianom, które z uciekaniem nie mają nic wspólnego. Madagaskar także bierze w nich udział. Wspomaga budowanie nowego teatralnego języka. Poprzez metateatralne wtręty o teatrze współczesnym tłumaczy i odsłania jego specyfikę. Naiwnie i niedostatecznie – powiedzą bardziej naoglądani widzowie, ale są na pewno i tacy, dla których tego rodzaju translacje okażą się pomocne. Kooperacja Żydowskiego i Papahemy to propozycja dla widza środka. Przyzwoicie zrealizowana, nie wytycza nowych szlaków ani formalnych, ani tematycznych, ale przecież nie ma takiego obowiązku.

Reżyserka Gosia Dębska zaplata historie według schematu: monolog + song. Każdy z bohaterów ma swoją z głębi serca i biografii wziętą tyradę, a do tego kabaretową piosenkę. Całość zyskuje dzięki temu bezpiecznie przewidywalny wymiar mieszczańskiego teatru, który bawi, ale i wzrusza, a czasami nawet wstrząsa – przynajmniej próbuje. Bywa też nużący. Znać, że twórcy starali się odsączać martyrologiczny i historiozoficzny patos. Gdzieniegdzie tylko pozwalając na jego erupcję – jak w scenie multi-egzekucji Tuwima, który zabija tkwiący w nim szereg postaci, zaczynając od Żyda i antysemity. Jego praca nad tożsamością sprowadza się do redukcji, próby oczyszczenia siebie i wyłonienia z siebie człowieka prawdziwego, czystego, wolnego. W tym kierunku podąża całe przedstawienie, dążąc do finału, w którym ocean metafizyczny okaże się solaryjski, a świat, który oglądamy, objawi się jako pęcherz płodowy – w jego wodach zagubione litery. Udręczone widma zanurzą się w nim po to, by narodzić się jeszcze raz w – daj Boże – innej już skórze, innej tożsamości, innym języku. Trudno mi przystać na tę wykładnię. Wolałbym natknąć się wreszcie na żydowskość afirmacyjną i kreacyjną. Ale nie groteskowo wynaturzoną, jak równoległy raj, w którym rządzi Polska Armia Zbawienia (dowiadujemy się o nim dzięki antysemickiemu listowi do Tuwima, wzbraniającemu mu wstępu). Czy to rzeczywiście niemożliwe? Jesteśmy bezapelacyjnie skazani na ten „horror metafizyczny”, w którym narodowość jest po prostu przekleństwem? Taką przebodli nas i koniec? Ranę można zakryć, ale zaleczyć jej nie sposób. A nawet jeśli… i tak zostanie paskudna blizna do ukrycia (najlepiej pod kostiumem).

„Być dziewczyną – to źle / być Polką – to źle / być Żydówką – fatalnie” – śpiewa Helene Deutsch, a gdzieś tam, niespełna kilometr obok, maszerują protestujące i prostestujący pod hasłem „Ani jednej więcej!”. Przekleństw jest więcej niż to jedno narodowościowe. Feministyczną siłę próbuje ocalić i wyzwolić druga z Helen – Rubinstein, ale jej głośny sprzeciw wobec cytowanej piosenki pobrzmiewa pustym echem bez pokrycia. Madagaskar mimo kabaretowego tonu tchnie fatalizmem, a nadzieja reinkarnacyjnego resetu, z jaką nas zostawia, razi naiwnością. Fałsz jej zadaje zresztą zamykające zdanie: „Prosimy zachować ostrożność” – powtarza Czubówna. Obietnica wyzwolenia staje się podejrzenie chwiejna. Patrzenie w zaświat okazuje się kapitulacją. Kilka godzin przed wizytą w Żydowskim oglądałem na innej stołecznej scenie spektakl domykający ten sobotni performatywny trójkąt warszawski. Na przeciwległym skraju getta, w Pałacu Kultury dawali Monsterę w reżyserii Marty Ziółek. Ten afirmujący kobiecość kampowy sabat uwalniał siłę, odrzucał fatalizm, odzyskiwał sprawczość, odsłaniał seksualność – nie tyle obiecywał możliwość wyzwolenia, co ją urzeczywistniał. Czas pokaże, czy więcej w nim prawdy niż w zbudowanym na trudnej historii rozlicznych klęsk i katastrof Madagaskarze. W pewnym momencie Zamenhof mówi: „te modne pomysły są teraz tu” – ubolewając nad losem esperanto, które razem z nim trafiło do tego „tropikalnego schowka na miotły”. Czy do tego miejsca trafią także dzisiejsze nadzieje i projekty rozwiązania trawiących nas końców świata, przez które przejdziemy (bądź nie) we własne zaświaty? Chciałbym wierzyć, że nie.