Aktualności

Urok Polski w remoncie

Urok Polski w remoncie

Z Agatą Biziuk rozmawia Zuzanna Suliga.

 

„Ten, kto był bohaterem rok temu, teraz jest rozliczany przed sądem. Pomniki, które stały na placach, trafiają na wysypiska. Jako Polacy znów czekamy na moment zmian. Tak samo jak bohaterowie «Uroku likwidacji». Można z tym rezonować, można się w tym przejrzeć” – mówi Agata Biziuk, reżyserka prapremierowego spektaklu zrealizowanego na podstawie książki „Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.” Piotra Lipińskiego i Michała Matysa.

 
Czy prywatnie, jako czytelniczka, sięga Pani po reportaże? 

Kiedyś pociągała mnie fabuła, świat fikcji. Potem się to zmieniło. Od dłuższego czasu moim ulubionym wydawnictwem jest Czarne. Wciągnęła mnie tematyka reportażu i to przekłada się na moją pracę, bo inscenizacyjnie również poszłam w stronę takiej konstrukcji świata. Jest to dla mnie o tyle ciekawsze, że sama wywodzę się z nurtu teatru autorskiego. Od tego zaczynałam, to, co robię dziś, jest konsekwencją tej drogi.

Przywołała Pani Wydawnictwo Czarne. „Urok likwidacji” jest już drugim spektaklem, który realizuje Pani na podstawie sygnowanych przez nie publikacji.

„Beze mnie jesteś nikim” to też była pozycja tego wydawnictwa. Lektura książki Jacka Hołuba była dla mnie na tyle wstrząsająca, że od razu chciałam znaleźć teatr, który zdecyduje się zrealizować spektakl na jej podstawie. Nie było łatwo. Miałam szczęście, że trafiłam na Dorotę Ignatjew, dyrektorkę Teatru Nowego w Łodzi, która powiedziała „tak”. Zainteresował ją teatr interwencji. Praca nad tą realizacją również była wyzwaniem. Gdy pracuje się na doświadczeniach autentycznych postaci, to jest to dodatkowy ciężar dla aktorów i realizatorów. Przyznam, że jestem dumna z tego spektaklu, a największą satysfakcją było dla mnie spotkanie z autorem i jego odbiór przedstawienia. To, że powstało ono zgodnie z jego wrażliwością. Mam nadzieję, że przy „Uroku likwidacji” również uda nam się to osiągnąć.

Jak trafiła Pani na „Niepowtarzalny urok likwidacji”? 

To była moja wakacyjna lektura. Przeczytałam ją dwa lata temu, spodobała mi się ta lekkość, pewien sentymentalizm, ale też zaangażowanie. Autorami reportaży z Polski lat 90. są głównie dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Zupełnie inny materiał niż „Beze mnie jesteś nikim”. Tam była to całość, tu każde zjawisko jest osobną historią.

I tak ta bardzo przyjemna lektura zainspirowała mnie do refleksji nad tym, że absurdy lat 90. nie są aż tak odległe od tych dzisiejszych. Cały czas trwamy w transformacji, która tak naprawdę nic nie wnosi, bo my się nie zmieniamy. Zmieniają się tylko pewne mechanizmy. 

Tym razem ze znalezieniem teatru, który podjąłby się realizacji tego tytułu, nie było już problemu.

O tym pomyśle opowiadałam dyrekcji częstochowskiego teatru zaraz po premierze „Grupy krwi”, jeszcze zanim zostałam konsultantką ds. programowo-artystycznych tej instytucji. Kiedy ze strony poprzedniego dyrektora Roberta Dorosławskiego, wyszła propozycja kontynuowania współpracy, zaproponowałam „Urok likwidacji”. Gdy stanowisko objęła Magdalena Woch, od razu wyraziła wolę realizacji reportażu w wersji scenicznej.

Cieszę się z tego wyboru, bo jest to również pewna nowość dla zespołu aktorskiego, który do tej pory nie miał okazji zmierzyć się z takim teatralnym tworzywem.

Czytając książkę, zastanawiałam się, jak można przenieść te historie na scenę. Jak stworzyć scenariusz... To przecież 35 mocno różnorodnych tematów – od odkurzaczy Rainbow, przez WOŚP i strajki nauczycieli, po musztardę produkowaną przez generała Hermaszewskiego.

Mieliśmy nieco ułatwione (a może utrudnione?) zadanie. Gdy wystąpiliśmy o prawa autorskie, okazało się, że autorów tekstów jest wielu, ale Wydawnictwo Czarne ma prawo wyłącznie do tekstów Piotra Lipińskiego i Michała Matysa. W ten sposób pula reportaży została nieco okrojona. 

Może dzięki temu uniknęliśmy pewnego nadmiaru historii, skupiliśmy się tylko na tekstach Lipińskiego i Matysa, zyskując spójną narrację opowieści. I tak powstała figura zagubionych Polaków, którzy z dnia na dzień zostali pozbawieni systemu reżimowego, który myślał za nich. Ta demokracja została im trochę „wciśnięta”, nie bardzo wiedzieli, co z nią zrobić, ponieważ wolność czasem potrafi okazać się bezwzględną pułapką.

Z reportaży wyłania się też rozpacz ludzi, którzy bardzo chcą osiągnąć sukces, odnaleźć się w kapitalizmie, ale tak naprawdę trwają w bezradności i zagubieniu. Są dziećmi nowego systemu, z którym sobie nie radzą.

Mamy więc opowieść o różnych obliczach czasu przełomu? 

Dokładnie. Pokazujemy wejście w „nowe” i wiarę w to, że będzie lepiej, że nastanie coś innego. Będzie czegoś więcej i będziemy z tego czerpać pełnymi garściami. A okazuje się, że ten system jest tak samo rozczarowujący, jak poprzedni.

Bohaterowie sztuki spotykają się w szczególnym dniu. Poznajemy ich w noc sylwestrową 1989 r. Nie przypuszczam, by miała Pani własne wspomnienia z tego okresu.

Rzeczywiście, byłam wtedy bardzo małą dziewczynką, początek lat 90. pamiętam jak przez mgłę. Bardziej już rok 1997 czy 1998, dzieciństwo, gumy „Turbo”, znajdowanie pieniędzy w paczkach chipsów. To moje wspomnienia.

W spektaklu wykorzystujemy noc sylwestrową jako metaforę zmiany. Co roku mamy przecież 31 grudnia. Jeden rok się kończy, kolejny zaczyna. Liczymy, że będzie inaczej. Tak samo jest z transformacjami. Kiedyś czekaliśmy w Polsce na miliony od Wałęsy, dziś na te od Tuska. Dekady się zmieniają, ale nasze oczekiwania wobec nich są takie same.

Bohaterami są tu Antoni (który rozpoczyna opowieść), Iwona, Marta, Maciej, Karol i Marcel. Zbieżność imion nie jest przypadkowa, bo aktorzy grają... siebie.

Aktorzy w tej opowieści wcielają się w różne postaci i zjawiska, z którymi empatyzują. Z jednej strony są sobą, z drugiej wcielają się w konkretne role. To bardziej połączenie emocjonalności niż psychologii postaci, dlatego można mieć złudzenie, że oni po prostu opowiadają o sobie, o własnych doświadczeniach.

Niedawno, podczas prób, jedna z aktorek powiedziała: „Nigdy nie grałam siebie w teatrze”. To jest właśnie najtrudniejsze, by zachowywać się naturalnie.

Naturalnie, czyli właściwie jak? 

Powtarzam na próbach: „Mówcie od siebie”. Tylko jak to zrobić, będąc na scenie, która sama w sobie zakłada pewną kreację? Efektami powinni być zachwyceni ci, którzy kochają Teatr Impro. To taka technika aktorska z wykorzystaniem metod improwizacji.

Nasi aktorzy traktują swoje wystąpienia jak etiudę, reagują na bieżąco na to, co się dzieje na scenie. To wyzwanie, więc zespół podszedł do niego z ciekawością, ale i lekką obawą. Ale im dalej w las, tym większą otwartość widzę w aktorach. Nie boją się eksperymentować, próbować, a dla mnie praca z nimi jest czystą przyjemnością.

Z Maciejem Półtorakiem miała już Pani okazję pracować przy realizacji „Grupy krwi”, a co zaważyło na konstruowaniu reszty obsady?

„Urok likwidacji” to spektakl muzyczny, więc obok umiejętności aktorskich niezbędne były również wokalne. Zależało mi także na pewnej elastyczności aktorskiej, która pozwoli z łatwością wejść w kolejne etiudy. Bardzo cenię Maćka jako aktora, ale w tym świecie odnalazła się cała obsada. Praca z tym zespołem jest dla mnie inspirująca.

Improwizacji w tym spektaklu jest sporo, bo Karol i Marcel to roczniki 1996 i 1995, więc niewiele z tych czasów pamiętają, o ile w ogóle coś.

Tak, urodzili się już po pamiętnej nocy sylwestrowej. Dla nas kopalnią wiedzy o tej dekadzie jest m.in. Antoni Rot, który bardzo barwnie opowiada o tych czasach. Choćby o reklamach lat 90., w których występował, a o których też wspominamy. Każdy dokłada jakieś swoje wspomnienia, nawet te wczesnodziecięce.

Dużo rozmawiacie podczas prób? 

Bardzo! Przede wszystkim na temat ogólnej kondycji człowieka i tych przegranych życiorysów lat 90., w których równie często jak „od zera do milionera” przewijała się zasada „od milionera do zera”. Wtedy rodziły się wielkie biznesy i jeszcze większe upadały. Rozpadały się również rodziny, bo bardzo łatwo było pójść za fantasmagorią sukcesu.

W spektaklu opowiadacie nawet o Klubie Ludzi Sukcesu... 

Karol Czajkowski wspaniale zbudował rolę Tadeusza, szefa klubu. „Tadeusz, młody dynamiczny przedsiębiorca, wiecznie dobrze zapowiadający się biznesmen” – tak mówi o nim jeden z bohaterów. Postać szefa klubu jest jak wyjęta z kiepskiego przewodnika po coachingu lub innych marnych poradników.

Według mnie postać grana przez Karola jest prekursorem bardzo modnych obecnie „specjalistów” z Instagrama, którzy mówią nam, jak żyć i jak wykorzystać swój potencjał. A sprowadza się to głównie do zarabiania przez nich kasy i robienia ludziom wody z mózgu.

Wasi klubowicze spotykają się głównie na grillu. Ale kiedy odniosą sukces, nie będą mieli na to czasu... 

Tak. Sama etiuda dotycząca tego tematu jest przezabawna, ale refleksja już gorzka. Gdyby ci ludzie sukcesu naprawdę go odnieśli, nie musieliby być w klubie.

Spektakl tworzą etiudy, jest tutaj także przestrzeń na Teatr Impro. Ale rolę nie mniej istotną odgrywa muzyka. Na potrzeby tej prapremiery powstało dziesięć songów.

Za kompozycje odpowiada Grzegorz Rdzak, a za teksty Anna Domalewska. Współpracuję z nimi już kolejny raz. Nasz poprzedni spektakl „Mleko w tubce” będzie niebawem prezentowany na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Tworzymy team, który sprawdził się już w muzycznej tematyce. Anię i Grześka cenię przede wszystkim za to, że byli ze mną już na etapie powstawania scenariusza, samej idei. Więc nie jest to tylko tworzenie piosenek do spektaklu, tylko pełne zaangażowanie w cały proces. Te piosenki tekstowo i kompozycyjnie wyprowadzone są z reportażu, tu nie ma przypadku.

Choreografka, Krystyna Lama Szydłowska, unika przypadkowej choreografii, każdy ustawiony przez nią ruch ma przybliżać treść songów i być blisko świata tych postaci.

Ekipę twórców zamyka Maks Mac, który podobnie jak Krystyna Lama Szydłowska współtworzył „Grupę krwi”.

To zespół, w którym doskonale się rozumiemy. Maks stworzył przestrzeń sceniczną, która jest trochę Polską w budowie, trochę poczekalnią na lepsze czasy. Dla mnie myślą przewodnią była Polska w remoncie. Cały czas ją budujemy, cały czas rozwalamy i tak w kółko. I nie mówię tylko o tym, co było, ale także o tym, co jest... Na scenie są i połamane pomniki, i plastikowe krzesła z lat 90. Za reżyserię światła odpowiada Maciej Iwańczyk, który także był realizatorem przy „Grupie krwi”. Można powiedzieć że pracujemy w stałym zespole.

Jak określacie ten spektakl? Musical transformacyjny? 

Śmiejemy się, że tworzymy teraz nowy gatunek. Sama powtarzam, że robimy muzyczny reportaż zaangażowany w teatrze rozrywkowym. Na pewno czegoś takiego jeszcze w Częstochowie nie było.

Przy „Grupie krwi” pracowała Pani jako reżyser zaangażowany do konkretnego spektaklu, dziś jest Pani koordynatorką ds. programowo-artystycznych, która współtworzy ten teatr. Wpłynęło to jakoś na Pani pracę?

Żartuję, że zawsze mogłam narzekać na dyrekcję, a teraz nie mogę (śmiech). Działam z tą samą energią, ale czuję przy tym odpowiedzialność za zespół, którym się artystycznie opiekuję. Zazwyczaj, gdy pracuję nad danym tytułem, jestem osobą z zewnątrz, która jeździ po całej Polsce i spotyka się z różnymi twórcami. Zawsze stawiam na partnerską współpracę, to się nie zmienia, ale też zależy mi na jakości. Baczniej się rozglądam, poznaję częstochowskich widzów, obserwuję, co się sprzedaje, co nie. Staram się być empatyczna wobec zespołu, ale jednocześnie wobec widza. Szukam kompromisu. Przyznam, że to dla mnie dodatkowy stres, ale jak na razie radzę sobie z nim nieźle.

Widzowie od początku zostali zaangażowani w ten spektakl. Szukaliście kaset magnetofonowych, ubrań sprzed trzech dekad...

Maks Mac uprawia taki recykling teatralny. Potrzebowaliśmy przedmiotów z lat 90. i zamiast kupować, produkując nowe śmieci, postawiliśmy na wykorzystanie dostępnych przedmiotów. Podobnie działaliśmy przy „Grupie krwi”. Ta scenografia na środku sceny stworzona została z rzeczy, które były już w teatrze. Teraz też staramy się używać tego, co zostało w magazynach, i wspieramy się wspomnianą pomocą widzów. Mamy więc taką ekologiczną i ekonomiczną scenografię.

Opowiadacie historię z końca ubiegłego wieku, ale trudno nie wspomnieć o aktualności tego tekstu. Obalacie pomniki, mówicie o strajkach i o postulatach wypisywanych na kartonach, „bo karton dużo zniesie”. Brzmi bardzo znajomo.

I to nie jest przypadkowe. Wybraliśmy reportaże, które rezonują ze współczesnością. Uważam, że teatr ma misję, musi mówić o dzisiejszych czasach. Nawet jeżeli używamy metafory przeszłości czy mówimy o tekstach klasycznych. Nie widzę sensu opowiadania samej anegdoty, wolę mówić o pewnej nieprzemijalności. I stąd właśnie te kartony, pomniki. To prawda uniwersalna, która się tyczy również naszych czasów. Bo ten, kto był bohaterem rok temu, teraz jest rozliczany przed sądem. Pomniki, które stały na placach, trafiają na wysypiska. Jako Polacy znów czekamy na moment zmian. Tak samo bohaterowie spektaklu. Można się w tym przejrzeć.

Prace będą trwały do ostatniej chwili, aż do próby generalnej?

Tak, zwłaszcza że jest tu dużo składowych. Lama Szydłowska potrzebuje prób choreograficznych, Grzesiek – muzycznych. Maks cały czas pracuje nad scenografią, Maciek nad światłem. Przy spektaklach muzycznych tak naprawdę jest więcej roboty na wszystkich polach niż przy tych stricte dramatycznych. Trzeba opracować piosenki, ruch, do tego dokładamy też projekcje, które specjalnie na nasze zamówienie robi Ola Knedler. Mają one estetycznie oddać lata 90. i ich ducha.

Dziękuję za rozmowę.

 

Fot. Piotr Dłubak