Aktualności

Klasyka przełamana współczesnością - rozmowa z Joanną Drozdą

Klasyka przełamana współczesnością - rozmowa z Joanną Drozdą

Klasyka przełamana współczesnością…

Z Joanną Drozdą, reżyserką spektaklu „Zemsta” Aleksandra Fredry, rozmawia Ewa Oleś

 

Nagrywamy wywiad na scenie kameralnej częstochowskiego Teatru. To właśnie tutaj w 2007 roku wraz z Martą Ojrzyńską zagrałyście podczas Przeglądu „Przez dotyk” swój autorski spektakl „Brzeg-Opole”.

Naprawdę? Nie pamiętam. Ale wspaniale!

 

Dużo jeździłyście z tym tytułem po Polsce, można zapomnieć.

Przedstawienie otrzymało kilka nagród, wystawiałyśmy go w wielu teatrach. To były fantastyczne chwile. Pamiętam natomiast, że oglądałam u Was premierę „Antygony” w reżyserii Bogdana Toszy, gdzie Marta grała rolę tytułową. Spektakl pokazywany był na dużej scenie, dwa piętra wyżej, czyli tam, gdzie niebawem odbędzie się premiera „Zemsty”.

 

Czy „Brzeg-Opole” był Pani pierwszym autorskim spektaklem?

Tak, wtedy pojawiła się we mnie nieśmiała myśl, że pisanie scenariuszy i reżyserowanie mogą stać się dla mnie nową przyjemnością w teatrze.

 

Na początku kariery podjęła Pani odważną decyzję, zmieniając kierunek swojego działania, z aktorstwa na reżyserię.

Uważa Pani, że to było wyrazem odwagi? (śmiech). Myślę, że bardziej był to brak rozsądku i świadomości, jakie konsekwencje się z tym wiążą. Jednak z perspektywy czasu nie żałuję.                     W pewnym momencie poczułam, że coś się we mnie wyczerpało w kontekście teatru zaangażowanego. Musiałam odpocząć od obciążenia, jakie spoczywa na aktorkach i aktorach grających u topowych reżyserów, ale poruszających trudne tematy. Pomyślałam, że nie chcę, aby moje życie wyglądało w ten sposób. Te role nosiłam jak ciężki plecak…

Zaczęłam w życiu poszukiwać czegoś innego. Chyba przełomowa w tym względzie była dla mnie reżyseria „hamleta” (tak, pisane małą literą), spektaklu o artystach zderzających się z władzą. Były to czasy, gdy znacznie ograniczano dotacje na kulturę, więc nasz „hamlet” był bardzo skoncentrowany na tym problemie. Na premierze spektaklu w warszawskim Teatrze IMKA był Maciej Nowak, który objął wówczas dyrekcję w Teatrze Polskim w Poznaniu i…

 

…zaproponował Pani reżyserię autorskiej sztuki w swoim Teatrze!

Poniekąd… Powiedział: „Czy mogłabyś stworzyć taki spektakl, w którym widzowie będą się bawić, tak jak Ty na bankietach popremierowych?” (śmiech). Choć wspominam to teraz anegdotycznie, było to kluczowe w kontekście podjęcia decyzji o reżyserii. Dał mi szansę, abym zajęła się tym, co kocham, czyli humorem, swobodą. Dodał mi skrzydeł i odwagi. I niebawem w piwnicach Teatru Polskiego w Poznaniu zrealizowałam tryptyk: „Extravaganza o władzy”, Extravaganza o miłości”, „Extravaganza o religii”.

 

Czy to był ten punkt zwrotny?

Te realizacje rozbudziły moje marzenia. Nagle okazało się, że mam dużo pomysłów, a tworzenie sprawia mi radość. Od tamtej pory cały czas piszę i reżyseruję, a coraz mniej gram.

 

Jako młoda osoba, która tuż po szkole teatralnej trafiła do teatru zaangażowanego, odczuwała Pani balast misji?

Na pewno, zwłaszcza że względem siebie jestem wymagająca i pryncypialna. Jak sobie coś postanowię, to staram się temu sprostać. W pewnym momencie zaczęła się we mnie jednak rodzić refleksja: Tak, mogłabym pozostać w tym wysokim, artystycznym teatrze przez całe życie, ale za jaką cenę? Przecież mamy tylko jedno życie i… trzeba je spędzić zgodnie z własnymi pragnieniami.

Uważam, że teatr środka jest trochę zaniedbany. Często widzimy jedynie dwa skrajne bieguny: albo teatr artystyczny, albo kiepskie bulwarówki. A chyba dobrze byłoby znaleźć w tym wszystkim równowagę? Myślę, że ludzie potrzebują czegoś lekkiego, aby oderwać się od rzeczywistości. Marzę o tym, aby widzowie wychodzili z teatru uśmiechnięci, ale jednocześnie mieli przestrzeń do autorefleksji. Chciałabym, żeby w postaciach scenicznych zobaczyli siebie.

 

Można powiedzieć, że zdanie wypowiadane w naszej inscenizacji „Zemsty” przez Papkina: „Tylko humor nas ocali” jest Pani życiowym mottem?

 

 

Jednym z wielu, ale bardzo ważnym. Poczucie humoru i dystans odgrywają kluczową rolę w naszym ocaleniu. Niedawno realizowałam musical „Paplaja” opowiadający o wspaniałej satyryczce i pisarce Stefani Grodzieńskiej. Przeszła przez piekło II wojny światowej, getto warszawskie… Żyła niemal sto lat i do końca spotykała się z czytelnikami, wielbicielami, emanując przy tym niepowtarzalnym blaskiem i cudowną energią. Zarówno ona, jak i jej mąż Jurandot uważali, że humor to jest to, co pozwala nam przetrwać najtrudniejsze chwile.

 

W Pani dorobku reżyserskim znajdują się przeważnie współczesne spektakle komediowe, muzyczne. Jak zareagowała Pani na propozycję realizacji dziewiętnastowiecznej „Zemsty”?

W takich sytuacjach kieruję się intuicją, która mi podpowiada, że albo to nie jest dobry pomysł, albo w głowie świta mi myśl: To będzie ciekawe wyzwanie! Tak było w przypadku „Zemsty”. Fredro przyszedł do mnie niespodziewanie, ale w kategorii moich ulubionych tematów, czyli humoru. Uważam, że jest geniuszem, jeśli chodzi o komedię charakterów. Ubolewam, że nie doceniamy go tak, jak cenimy Mickiewicza i Słowackiego.

 

Dlatego w częstochowskiej inscenizacji chcecie ustanowić go „wprost dla symetrii, też jako wieszcza”?

Bedą takie próby (śmiech). W jednej z ostatnich scen jest slamerski pojedynek na słowa: Mickiewicza, Słowackiego i Fredry.

 

Umieszcza Pani bohaterów „Zemsty” we współczesnym kontekście?

Chciałabym zachować charakterystyczność postaci Fredrowskich, ale wydobywając z nich współczesny rys. Fredro ubrał na przykład postać Cześnika w kontusz, który był już wówczas strojem sprzed dwustu lat. Dziś wielu reżyserów realizujących „Zemstę” postrzega bohaterów w klasyczny sposób. A przecież Fredro chciał przez to nawiązać do Polski sarmackiej, zaznaczyć jej zaściankowość i ciasnotę umysłu. Z kolei Rejent to dla mnie jedna z najmroczniejszych postaci w polskiej literaturze. Jest prawnikiem, a jednocześnie używa religii i wiary i za ich pomocą manipuluje, oszukuje. Dla niego nie ma znaczenia, czy ktoś jest winny czy nie. Stawia się w pozycji Boga i sam powtarza: „Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba”.

 

W spektaklu powołuje Pani narratorkę, która jest przewodnikiem po świecie „Zemsty”.

Akcja dramatu rozgrywa się w muzeum. Przewodniczką po tym świecie jest Kustoszka, która objaśnia zawiłości fabuły, przybliża sylwetkę pisarza, komentuje sceniczną rzeczywistość, a nawet wchodzi w interakcję z postaciami i publicznością. Ta specyficzna forma ma służyć głównie temu, aby nieco odkurzyć świat klasycznej opowieści i dostosować do naszej percepcji.

W chwilach, gdy zaczynamy nieco zasypiać, ulegając przyjemnemu stukotowi kół wiersza Fredrowskiego, ona wyrywa z letargu. Zależy nam na interaktywnym podejściu do widzów, aby czuli, że przedstawienie dotyczy także ich, że mogą się w nim odnaleźć, a nie tylko go obserwować.

 

Czym zaskoczyła Panią biografia Fredry?

Jestem nią zachwycona! Fredro tworzył w romantyzmie, epoce, która cechowała się wyraźnymi przesłaniami. Chociaż nie pisał poematów o tematyce narodowowyzwoleńczej, to walczył jako żołnierz wojsk napoleońskich. Nie cierpiał katuszy w imię niespełnionej miłości, ale stworzył stabilny związek z Zofią Skarbkową, na którą czekał kilkanaście lat.

W jego twórczości nie dominował mesjanizm, ale prezentował w utworach człowieka w pełnym spektrum jego zalet i wad, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Poniósł tego konsekwencje. Zarzucano mu, że nie zagrzewa do walki, nie opłakuje klęsk powstańczych. W rezultacie przez kilkanaście lat pisał do szuflady. Mówił, że jeżeli jego utwory mają zaszkodzić ojczyźnie, to on nie będzie ich publikował. Fredro nie chciał umierać za ojczyznę, on chciał dla niej żyć.

 

Stworzyła Pani adaptację we współpracy Michałem Głaszczką. Wydaje mi się, że jest bardzo odważna.

Naprawdę? Własnego szaleństwa się zazwyczaj nie widzi (śmiech) Michał jest poetą i slamerem, oboje podobnie patrzymy na teatr. Staramy się odrzeć klasykę ze szkolnych naleciałości. Bawimy się konwencją poprzez nadawanie współczesnego charakteru nie tylko postaciom, ale i sytuacjom. Scenariusz, który stworzyliśmy, bazuje na „Zemście”, ona wybrzmi ze sceny, natomiast ubieramy ją w nieco inny, współczesny kostium.

 

W spektaklu pojawi się Dorota Masłowska, Madonna i hip-hop. To dosyć nieoczekiwane zestawienie (śmiech).

Mało tego, zabrzmią też polskie protest songi, np. „Mury” Jacka Kaczmarskiego. Nie chcę za dużo zdradzać, zostawiam widzom wyłapanie pewnych analogii i kontekstów.

 

Czy przygotowując się do realizacji spektaklu, robiła Pani research, co pamiętamy z „Zemsty”?

Zapytałam znajomych, o czym jest „Zemsta” i jaki jest przebieg fabuły. Większość odpowiadała, że chodzi tam o spór dotyczący muru, który budują Cześnik i Rejent, i że w tle jest romans… Myślę, że większość z nas ma takie skróty myślowe w głowie. W naszym odczytaniu „Zemsty” mur będzie spersonifikowany. Będzie konkretnym człowiekiem. A to dlatego, że nie ma większych murów od tych, które budujemy w sobie.

 

A co z tym romansem?

No jest! (śmiech). Fredro pokazywał ludzi, którzy są ograniczeni pewnymi konwenansami, mentalnością, aż po zaślepienie. Nawet sprawy miłości i wolnego wyboru przynależą do innych osób niż sami zainteresowani. Chciałabym uwolnić postaci od tego schematycznego sposobu myślenia, nadać im w pewnym sensie wolność.

 

Tworzy Pani klasykę z myślą o młodych widzach?

Tak, i staram się wprowadzić odniesienia do zjawisk i treści znanych im kulturowo. Na przykład nasz Papkin nie jest jedynie żołnierzem-samochwałą, ale artystą, a nawet celebrytą cieszącym się popularnością, o którego wszyscy zabiegają. Potrafi doskonale performować sam siebie, podobnie jak to robimy przed telefonem, wrzucając treści na TikToka czy Instagrama. Z Michałem Głaszczką poszukujemy również współczesnych odniesień poprzez nawiązania do literatury i filmów.

Inspiracją do postaci Klary i Wacława jest dla nas film „Romeo i Julia” Baza Luhrmanna. Podstolina to femme fatale kojarząca się z Mortitią Adams, Cześnik to wielbiciel zabytkowych militariów, a wszyscy spowicie są w  chmury i mgły, tak  typowe dla polskiego krajobrazu.

  Obsesyjnie zafascynowanego militariami Cześnika odnosimy do postaci granej przez Adama Woronowicza w polskiej wersji serialu „The Office”. Obydwaj reprezentują pewien tradycjonalizm i związane z nim przekonania.

Przeszukujemy różne obszary życia, równocześnie opowiadając o tym, że młodzi ludzie mają szansę zmienić świat. Uporczywe trwanie w przeszłości – czy to związane z wojnami, czy też zakochanie się w starych tradycjach i strojach – to jedynie marzenie o samym sobie.

Ten nasz sceniczny świat jest wymyślony uniwersalnie, nie jest osadzony w realiach zamku jak u Fredry. Uważam, że ta koncepcja została już wyeksploatowana i obecnie nie przyciąga uwagi.

 

Na teatralnym Facebooku niedawno opublikowaliśmy ogłoszenie, że poszukujemy saksofonu. Zdradzi Pani, która z postaci będzie na nim grała?

Oczywiście nasz artysta - Papkin.

Dziękuję za rozmowę.

 

Częstochowa, 5 XII 2023