Aktualności
Rozmowa z Agatą Biziuk, reżyserką spektaklu "Grupa krwi"

LUBIĘ NIEJEDNOZNACZNY TEATR, ON MNIE NAJBARDZIEJ DOTYKA
Z Agatą Biziuk, reżyserką spektaklu „Grupa krwi”, rozmawia Ewa Oleś
Czego poszukujesz w tekstach dramaturgicznych, które wybierasz do realizacji scenicznej?
Pierwsza rzecz, której szukam w tekście, to problem, który mnie przejmuje, idea, w którą chcę się zaangażować, czy biografia konkretnej postaci, z którą mogę się utożsamić.
A który wątek w odczytaniu „Grupy krwi” jest dla Ciebie kluczowy?
Jest w tym tekście wielowątkowość, która nie jest łatwa dla reżysera. Skupiłam się na problemie szeroko pojętej klasowości, która pomimo upływu czasu jest wciąż aktualna.
Kiedy w ramach przygotowania do realizacji sztuki sięgnęłam po fachową literaturę dotyczącą historii pańszczyzny w Polsce, byłam zdumiona. To jest przerażające, z jaką opresyjnością ci ludzie byli traktowani.
Dodatkowo, w powszechnym myśleniu, mamy zakorzeniony romantyczny obraz relacji chłop – pan, który utrwaliła nam sztuka i literatura Młodej Polski. Chłopomania była pewnym trendem estetycznym, ale miała niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Wracając do pytania, każda z postaci „Grupy krwi” jest napiętnowana poczuciem wewnętrznej hierarchizacji i każda ma z tego powodu kompleks.
Czy interesowałaś się własnymi korzeniami? One w jakiś sposób determinują Ciebie jako kobietę, twórczynię?
Mam ciekawe korzenie, bo od strony mamy – szlacheckie, od strony taty – chłopskie. Cieszę się z tej fuzji krwi. Pradziadkowie linii chłopskiej pochodzili z Sokółki, byli represjonowani, zesłano ich na Syberię. Dotknęli wszystkiego najgorszego, co było związane z wojną.
Historia życia mojej prababci ze strony mamy jest trochę spójna z tym, co obecnie realizuję. Była szlachcianką, mieszkała w dworku pod Radomiem. Zakochała się w mężczyźnie o chłopskich korzeniach, dziesięć lat młodszym od siebie, i wyszła za niego za mąż. Skończyło się to skandalem, została wydziedziczona przez rodzinę. Wspólnie z mężem założyła pierwszą wiejską szkółkę. Była swego rodzaju bohaterką PRL-u, odcięła się od pochodzenia, poświęciła idei społecznej, kształcąc chłopskie dzieci.
Często myślę o tej dzielnej prababci… Takie silne kobiety, które potrafiły dźwigać świat na swoich barkach, wykształciły we mnie poczucie odpowiedzialności za losy innych kobiet i empatię wobec nich. Staram się oddać im głos w realizowanych spektaklach.
Na ile postępowanie naszych dziadków determinuje nas żyjących tu i teraz?
W „Grupie krwi” jest takie zdanie: „Nie masz odpowiedzialności za grzechy swoich przodków”. Mam wrażenie, że we współczesnej Polsce bardzo lubimy rozliczać czyichś dziadków, pradziadków… To mnie bardzo zaskakuje, bo zawsze zastanawiam się, co mogą znaczyć ich ewentualne przewinienia dla człowieka, który w momencie ich popełniania nie był jeszcze nawet myślą w głowie swoich rodziców…
Myślisz, że to jest tylko polska przypadłość?
Pewnie wszędzie tak jest, ale u nas w nadmiarze, bo przecież jesteśmy Chrystusem narodów (śmiech). Wciąż siebie mitologizujemy i terapeutyzujemy czyimś kosztem. Raz za nasze niepowodzenia odpowiedzialny jest wróg zewnętrzny, a coraz częściej wewnętrzny. I o tym też jest dramat Ani Wakulik. Staram się przez współczesny tekst opowiedzieć trochę o przeszłości.
Napiszesz kiedyś dramat o swojej rodzinie?
Nawet już napisałam, to jest monodram „Medium rzeczy pospolitych”, który został realizowany w Teatrze Krypta w Szczecinie. Opowiadam w nim o prababci, która została wywieziona na Syberię. Doświadczyła strasznych rzeczy. I co ważne, pojechała tam za swoim mężem i dziećmi. Poświęciła się w imię miłości.
Kiedy wróciła do Polski, dwoje dzieci zmarło. A później okazało się, że mąż… związał się z jej siostrą. Wyjechał do Krakowa, ona została sama. Wtedy zaczęła przemycać bimber w baniaku po mleku, żeby utrzymać rodzinę. Jest dla mnie silną kobietą, która do końca się nie poddała. Może już w tamtych czasach była feministką? Niezależna i twarda, a ponadto nosiła spodnie, łowiła ryby, co w tamtych czasach było ewenementem.
Prababcia napisała o swoim życiu książkę, a ja na jej podstawie stworzyłam spektakl.
W eksplikacji, którą napisałaś przed realizacją „Grupy krwi”, nawiązałaś do tradycji Młodej Polski. W spektaklu miały pojawić się multimedia z obrazami Chełmońskiego, Kossaka i innych malarzy. W rezultacie z tego pomysłu zrezygnowałaś.
Teatr to nie jest praca koncepcyjna. Oczywiście jestem do każdej premiery przygotowana, rozmawiam o swojej wizji ze scenografem i pozostałymi twórcami. Ale przecież już podczas prób dochodzi dodatkowa tkanka, jaką jest aktor i jego wrażliwość. Pewne rzeczy dojrzewają w myśleniu podczas procesu twórczego. Ostatecznie w naszym spektaklu będą projekcje wideo, ale… Chełmoński czy Kossak wydali nam się zbyt jednoznaczni. Inscenizując „Grupę krwi”, sięgamy do teatru formy, nadrealizmu i dlatego kolejne piętro interpretacji w postaci tak charakterystycznych obrazów byłoby zbyt oczywiste. Niemniej w projekcjach pojawiają się cytaty inspirowane młodopolskim malarstwem: stare dworki, pola, łąki...
Oprócz reżyserii i historii sztuki skończyłaś Wydział Lalkarski w białostockiej filii Akademii Teatralnej w Warszawie. Czy ta szkoła odcisnęła na Tobie artystyczne piętno?
Tak, dała mi bardzo dużo. Oczywiście w teatrze przede wszystkim ciekawi mnie interpretacja dramatu od strony psychologicznej i inscenizacyjnej, ale moje spektakle są zazwyczaj trochę formalne. Szukam dla poszczególnych scen rozwiązań metaforycznych. W teatrze nie interesuje mnie rodzajowość, opowiadanie historii jeden do jednego. Staram się, żeby scena wynikała z emocji bohatera, budowała piętro metafory.
Przy „Grupie krwi” współpracuję z bardzo zdolnym scenografem – Maksem Macem, z którym rozumiemy się bez słów. On też myśli metaforą. Dworek zbudowany na scenie nie jest realistyczny, jest odzwierciedleniem chaosu w duszach bohaterów, stanowi dla nich balast.
W spektaklu pojawia się realizm magiczny. Po przeczytaniu scenariusza poprosiłam Anię Wakulik o przesłanie scen, które nie weszły do ostatecznej wersji scenariusza. Ania jest wspaniała, czuje teatr i wie, że jest on żywym organizmem. Zgodziła się przesłać. I okazało się, że właśnie te sceny mają dużą moc i dają możliwość przejścia ze sfery realnej w pewną metafizykę. Dają nam oddech i rozbieg.
„Grupa krwi” to tragikomedia. W jakich proporcjach te dwa pierwiastki rozkładają się w Twojej inscenizacji?
Podobnie jak w samym tekście nie da się tego określić. Ania Wakulik ma podobny jak ja rodzaj stosowania ironii. Jest tutaj sporo humoru, absurdu i zaskakujących zwrotów akcji. A z drugiej strony w spektaklu jest wiele momentów, które są wstrząsające. Lubię niejednoznaczny teatr, on mnie najbardziej dotyka.
Przyglądałam się, jak pracujesz z aktorami nie tylko przy obecnej realizacji, ale także przy spektaklu „Skłodowska. Radium Girl” . Widzę, jakim szacunkiem i czułością ich darzysz. Jest w tym coś rodem z magicznej wspólnoty.
Na studiach w Białymstoku byłam dwa lata na wydziale aktorskim. Była to bardzo pouczająca lekcja, jak trudny i opresyjny jest to zawód i jak praca na własnej wrażliwości potrafi wycieńczać. I może to doświadczenie szczególnie mnie uwrażliwiło na pewne tematy, dało kolejne narzędzia do pracy z aktorem. Podchodzę do niego z czułością. On jest po to, żeby ze mną i za sprawą mojej idei stworzyć spektakl, rolę. Jest to praca partnerska.
To, że w teatrze jest tyle przemocy, a reżysera wynosi się ponad zespół, i aktorski, i techniczny, jest według mnie dziaderską i boomerską szkołą. Spotykamy się w teatrze po to, żeby coś wspólnie opowiedzieć. W tym układzie oczywiście jestem liderem i prowadzę ten statek, ale niezbędne jest to, aby stworzyć innym ludziom bezpieczne i etyczne warunki.
Jaki etap prób najbardziej lubisz?
Chyba ten środkowy, bo nie ma jeszcze tak dużego napięcia, można spokojnie oddać się pracy. Próby stolikowe też są ciekawe, ale przecież najpiękniejszy jest ten moment, kiedy wchodzisz na scenę i słowo staje się ciałem.
Najgorsza jest ostatnia faza, tuż przed próbami generalnymi. Wówczas już nic ode mnie nie zależy. To wszystko wymyka się spod mojej kontroli, drepczę po scenie i uśmiecham się miło do wszystkich wokół (śmiech). Teraz, dwa tygodnie przed premierą, też jest cudny czas, ponieważ dochodzą realizatorzy ze swoją magią… Scenografia, ruch i muzyka wypełniają sceniczny świat.