Aktualności

Nie bój się mówić głośno - jubileuszowa rozmowa z Agatą Ochotą-Hutyrą

Nie bój się mówić głośno

O intuicji, aktorskim rzemiośle, sile wspólnoty, o tym, że warto się buntować, ale i o ... strachu przed gryzoniami

 z Agatą Ochotą-Hutyrą rozmawia Ewa Oleś

Co powiedziałabyś sobie sprzed lat – tej młodej aktorce, która dopiero wchodziła na scenę?

Patrząc z perspektywy czasu, powiedziałabym sobie przede wszystkim: nie bój się wyrażać sprzeciwu, nie zgadzać się, buntować, mówić, że coś ci nie odpowiada. Nie obawiaj się, że komuś to może się nie spodobać, albo że przestanie cię lubić. Nie tłum w sobie intuicji – tej życiowej i scenicznej. Bo doświadczenie pokazało mi, że ta pierwsza myśl, przeczucie – często okazywały się najtrafniejsze. W teatrze bywa tak, że pierwsze skojarzenia z rolą, ze sztuką są najprawdziwsze.

Powiedziałabyś też, że młoda Agata powinna być wobec siebie... mniej krytyczna? (śmiech)

Tak! Miałam w sobie dużą dozę samokrytycyzmu i to zostało mi do dziś. Może to nie jest zbyt modne w tych czasach, przyznawać się do braku wiary w siebie, ale tak właśnie jest. Myślę, że krytycyzm wobec siebie jest potrzebny – ale oczywiście nie ten, który zamyka człowieka, paraliżuje, odbiera odwagę, żeby zrobić coś trochę wykraczającego poza schemat.

Mówi się, że ten zawód wymaga wrażliwości motyla i skóry słonia. Czy wybór szkoły teatralnej był trochę na przekór Twoim niektórym cechom? Bo z jednej strony jesteś silną kobietą,  z drugiej – masz w sobie dużą delikatność i kruchość.

W relacjach międzyludzkich, zwłaszcza damsko-męskich, byłam kiedyś bardzo nieśmiałą osobą. I właściwie to pójście do szkoły teatralnej było jakimś instynktem. Wiesz, my – ludzie – wcale aż tak bardzo nie różnimy się od zwierząt. A zwierzęta cały swój świat budują właśnie na instynkcie. To coś bardzo mądrego, potężny żywioł. Dlatego może to było właśnie to – instynktowne pójście tam, żeby móc robić rzeczy, na które w życiu codziennym bym się nie odważyła.

Jak przez te 35 lat – z Twojej perspektywy – zmienił się teatr – zarówno w warstwie artystycznej, jak i w relacjach międzyludzkich, w zespołach teatralnych?

Uważam, że zaszły bardzo duże zmiany – zarówno w sposobie myślenia, mentalności, jak i w samym systemie pracy. Te przemiany dotknęły właściwie każdej płaszczyzny. I oczywiście są one też powiązane z tym, co dzieje się wokół nas – z szerszym kontekstem społecznym i kulturowym. Na teatr ma wpływ także to, co dzieje się w społeczeństwie, w polityce. Są też  zmiany technologiczne, co z reguły bywa ułatwieniem. Na przykład kiedyś, żeby zobaczyć nową obsadę do planowanej sztuki, czy sprawdzić plan tygodniowy, trzeba było przyjście do Teatru stanąć w portierni przy tablicy ogłoszeń i tam szukać informacji. Teraz, za sprawą nowych technologii, potrzeba na to kilku minut. Dawniej reżyserzy nim obsadzili nas w danym spektaklu musieli obejrzeć aktorów na scenie. Teraz i owszem bywa i tak, ale przecież też można wysłać nagranie, rejestracje spektaklu.

Jezu! Gadam jak nestorka! (śmiech)

A jak zmieniła się obyczajowość? 

Myślę, że inne jest podejście do tematu przemocy w instytucjach kultury i szkołach artystycznych. To na szczęście się zmienia. Pewne sytuacje, które były kiedyś normą, teraz zdarzają się rzadko.

A poczucie wspólnoty? Spędzanie razem czasu, przywiązanie do ludzi i tradycji? Czy widzisz w tym aspekcie pewne zmiany?

Myślę, że tak. To ma związek z tym, że życie nadmiernie przyspieszyło, że rzadziej skupiamy się na budowaniu relacji. Ale w teatrze poczucie wspólnotowości budowała też pokoleniowość, czyli to, że byli aktorzy w bardzo różnym wieku. Że na przykład raz grasz w „Moralności pani Dulskiej” Hesię, potem Juliasiewiczową, następnie Dulską… a potem cię już nie ma na świecie… (śmiech).

Ze wspólnotowością wiąże się jakiś rodzaj szacunku do starszych aktorów, też pewna uważność na drugiego człowieka. Umiejętność słuchania, a nie tylko mówienia, bo przecież natura wyposażyła nas w dwoje uszu i jedne usta.

Czy masz jakieś rytuały przed wejściem na scenę?

Nie mam rytuałów, jestem od nich daleka, lubię wszystko, co jest pomiędzy.

Natomiast ważne jest dla mnie skupienie – w takim sensie, żeby mieć chociaż parę minut na to, żeby pomyśleć, co ja tu mam zagrać, po co wchodzę na scenę.  I nie jest u mnie tak, że jak na nią wchodzę, to dopiero się rozkręcam, tylko staram się być gotowa, czuć wcześniej temperaturę sztuki, postaci. Choć przecież nie zawsze się to udaje…

Zanim zawoła mnie inspicjent na scenę, lubię być już w kulisach, w ciemności, chwilę zahaczyć się o to, co koledzy mówią i robią.

Czym jest dla Ciebie lokalność teatru – bycie artystką związaną z jednym miejscem, konkretną społecznością? Co daje taka stałość, a co może odbierać?

Niektórzy prorokują, że teatry zespołowe się skończą, że taka struktura upadnie. Myślę, że młodzi ludzie coraz częściej będą świadomie wybierać swobodę i niezależność, jaką daje niewiązanie się na stałe z jednym teatrem. W teatrze, pracując na etacie, trzeba być dyspozycyjnym. I nawet jeśli zdarza się od czasu do czasu, że tych spektakli nie ma dużo, to – jak to w życiu bywa – te trzy dni zdjęciowe, na które czekałaś, przypadają akurat wtedy, gdy masz przedstawienia. Kilka razy w życiu tak mi się zdarzyło. Ale uważam, że to jest wpisane w ten zawód i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – tak miało być i tyle. W stałych zespołach artystycznych  dostrzegam wiele dobrego. Po pierwsze daje to jakąś stabilność finansową, po drugie tworzy rodzaj wspólnoty. Kilka razy miałam okazję grać w innych teatrach. I miałam takie odczucie:  przed spektaklem schodzą się aktorzy z różnych miejsc, z różnych światów. Spotykamy się, gramy, a potem każdy wraca do siebie. Tam nie ma tej więzi, tego „bycia razem”, które tworzy się w zespole.

Wrócę do początku Twojej drogi artystycznej. W kilku wywiadach wspominałaś, że ważne było dla Ciebie sceniczne spotkanie z Emilią Krakowską. Zagrałyście obie w 1994 roku w „Ustach przewrotnych” Grzegorza Skurskiego.

Muszę przyznać, że na początku okrutnie się bałam Pani Emilii. To jest silna kobieta, osobowość. Później zagrałyśmy razem w „Moralności pani Dulskiej”, którą realizował u nas Ignacy Gogolewski. Ona grała wówczas Dulską, a ja Hesię. I wtedy już byłam jej kochaną córunią (śmiech). Wspaniale było też obserwować relacje Emilii Krakowskiej z Ignacym Gogolewskim. Niezwykle czułą i taką… w uniesieniu. Oni zawodowo spotkali się po długiej przerwie od słynnej realizacji „Chłopów”, w której ona grała Jagnę, a on Antka Borynę.

Pierwsze lata w Twojej karierze zawodowej, to także rola w kultowej farsie „Mayday” i spotkanie z reżyserem Wojciechem Pokorą.

Tak, to była prawdziwa szkoła życia i teatru. Sztuka stawiana była w trzy tygodnie, co obecnie wydaje się wręcz niewiarygodne. „Mayday” to także moja prywatna refleksja nad sobą samą, że do tego czasu uważałam się za aktorkę stricte dramatyczną.

Dzisiaj z perspektywy czasu uważam, że każdy aktor powinien zagrać farsę, bo ona uczy mówienia w tempie, wymaga świetnej znajomości tekstu, koncentracji, rzemiosła, podawania tekstu precyzyjnie, a nie szemrania pod nosem, budowania postaci bez naddawania sensów. Po prostu jesteś „tu i teraz”, wchodzisz, grasz i jeszcze musisz być zabawny.

Sztuka była zagrana 500 razy. Przez te wiele lat zmieniała się także obsada.

To prawda. Kiedy sztukę gra się przez 25 lat, to naprawdę wszystko może się zdarzyć: urlopy macierzyńskie, choroby, odejścia na emeryturę, a nawet rzeczy ostateczne. Kiedy poszłam na urlop macierzyński, rolę Barbary przejęła Agnieszka Łopacka, po moim powrocie grałyśmy w dublurze. Z kolei po odejściu Ewuni Agopsowicz-Kuli, która grała Mary, przejęłam jej rolę. Mogę powiedzieć, że zagrałam dwie kobiety, zabiegające o jednego mężczyznę. A był nim… Adam Hutyra. Nudaaaa! (śmiech).

Ja też przez wiele lat uznawałam Cię za aktorkę dramatyczną. Olśnieniem był spektakl „Jak się kochają w niższych sferach” Aeckbourne’a w reżyserii Artura Barcisia. Tam byłaś, jak wyjęta z Kabaretu Mumio.

Ja też bardzo dobrze tę rolę wspominam. Współpraca z Arturem Barcisiem była bardzo dobra. Dał mi kilka naprawdę sensownych, mądrych uwag i dodał śmiałości, żebym spróbowała pewne rzeczy przekroczyć, wyjść poza schemat.

Wrócę na chwilę do końca lat 90. W Teatrze zaczęło dziać się dużo za sprawą Henryka Talara, który objął stanowisko dyrektora. To on do współpracy zaprosił Adama Hanuszkiewicza.

Tak! Miałam to szczęście, że zagrałam w dwóch jego spektaklach: „Balladynie” i „Panu Tadeuszu”. Granie u Hanuszkiewicza to pewna gotowość sceniczna, czyli wchodzisz i już masz być postacią, nie ma czasu rozkręcanie się. Zwracał uwagę na rzemiosło, na tekst, na umiejętność podawania klasycznego wiersza. Wymagał od nas dyspozycyjności i pełnego zaangażowania. Pan Adam uwielbiał zmieniać koncepcję, myśleć o tekście i postaciach w sposób niestandardowy. Realizując swoje sztuki, prawie nie spał, tylko obmyślał różne strategie, które nam przekazywał rano na próbach. W „Balladynie” grałam siostrę głównej bohaterki, czyli Alinę. Jak wiemy z dramatu Słowackiego, postać szybko ginie, zostaje zabita, ale Alina w naszym spektaklu pojawiała się do końca… jako duch i nękała Balladynę.

Często mówimy, że jakaś książka, film zmieniły nam optykę w patrzeniu na świat. Czy Ty miałaś taką rolę, która pozwoliła inaczej spojrzeć na pewne rzeczy, fundamentalne wartości?

Myślę, że część ról pozostawia w aktorze jakiś ślad. Ale… jak mnie tak dopytujesz…. To może odpowiem, że „Jabłko” Thiessena w reżyserii Tomasza Dutkiewicza.

Zmierzenie się z emocjami takimi jak choroba, zdrada, śmierć było mocnym doznaniem.

To był w ogóle mocny spektakl! Było tam sporo scen intymnych, które nagraliśmy i one tworzyły drugi plan, były wyświetlane na ekranie.

To wymagało ode mnie, od Pauli Kwietniewskiej i Marka Ślosarskiego otwartości i odwagi, bo musieliśmy się rozebrać, przełamać pewne bariery. Ale tak sobie myślę, że jednak raz rozebrać się przed kamerą, czy nawet w dublach, to jednak jest różnica niż w teatrze robić to co wieczór… 

Miałaś takie sytuacje w życiu zawodowym? 

Mentalnie do nich w zasadzie nie dopuściłam (śmiech). Ja wybiegałam do przodu, zawsze strasznie się tego bałam, więc odpowiedź miałam już w razie czego przygotowaną.

Ale absolutnie nie mówię, że to jest złe, czy niestosowne, podziwiam koleżanki i kolegów, którzy się odważyli. A jeszcze bardziej tych, którzy zrobili to w naprawdę dobrej intencji, wiedząc, że jest to niezbędne dla prawdy sztuki.

Grasz w spektaklach dramatycznych, komediowych, w bajkach. Ale ja trochę tęsknię za Agatą Ochotą-Hutyrą śpiewającą. Co prawda wystąpiłaś w naszym Teatrze w wielu spektaklach muzycznych, ale ja, jako widz, wciąż czuję niedosyt.

Wiesz, myślę o tym od czasu do czasu… Ale coś mnie blokuje.

Co najbardziej?

Brak wyszkolonego głosu. Żeby czuć się bezpiecznie w śpiewaniu, trzeba śpiewać… Zajęcia wokalne w szkole aktorskiej odbywały się tak trochę: „rach-ciach”. Niby były, ale trochę upchnięte pomiędzy innymi, ważniejszymi przedmiotami. Większość aktorów jest muzykalnych, ale brakuje nam ćwiczenia, doświadczenia, pewności siebie. Jak myślę nieraz o tym, co miałabym zaśpiewać, to są to akurat rzeczy niszowe, nie wiem, czy zebrałaby się na to publiczność, czy to by się opłacało wyprodukować…

Błagam!  Ty prawie w finale Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu wystąpiłaś!

Prawie (śmiech). To były czasy studenckie. Z Małgosią Marciniak, z którą byłyśmy na roku, postanowiłyśmy zaprezentować podczas eliminacji wspólnie pewną piosenkę. Zrobiłyśmy to we dwie, żeby było nam raźniej, żebyśmy mogły wzajemnie dodawać sobie odwagi. Podczas tamtej edycji jedną z jurorek była Agnieszka Osiecka. Nie dostałyśmy się do finału, bo profesor Bardini stwierdził: „Fajne, tylko po co one śpiewają we dwie?”. Na korytarzu spotkałyśmy Osiecką i ona powiedziała: „Dziewczyny, ja widziałam w tym sens, mnie się to podobało, no, ale profesor Bardini…”, i dodała, kierując w moją stronę: „Ty jesteś bardzo podobna do mojej córki Agaty, nie dosyć, że to samo imię, to jeszcze ta fryzura i okularki”. A ta historia miała swój dalszy ciąg. Nie tak dawno, kiedy graliśmy w Teatrze Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie spektakl „Do dna”, zresztą w jej adaptacji, poszliśmy z Adamem na kawę do jednej z restauracji na Monciaku. Vis a vis nas siedział Daniel Passent w towarzystwie jakieś ładnej kobiety. Zerkał na mnie i wreszcie powiedział: „Jaka pani jest podobna do mojej córki Agaty”. Było to miłe, uśmiechnęłam się, ale nie tłumaczyłam, że mam tak samo na imię i tę opinię już kiedyś słyszałam. (śmiech)

Jakie to metafizyczne koło, bo przecież w Teatrze Atelier, notabene imienia Agnieszki Osieckiej, grałaś w jej sztukach: „Do dna” i w „Wilkach”.

Tak, coś w tym jest…

Czy zdarzały się w Twoim życiu aktorskim takie chwile, kiedy coś niespodziewanego zdarzyło się na scenie – niezamierzona sytuacja, nieprzewidywalna reakcja publiczności lub partnerów scenicznych i wytrąciło Cię to na tyle, że musiałaś włożyć dużo siły, by się skoncentrować i z tego wybrnąć?

Tych sytuacji trochę było. Dawno temu graliśmy z Markiem Ślosarskim w spektaklu „Plajta” w reżyserii Anny Osławskiej. W pewnym momencie, podczas spektaklu, Marek podnosił mnie do góry, jako taką marionetkę, figurkę porcelanową. Na sobie miałam tylko cienką, białą sukienkę na ramiączkach. I wtedy poczułam, że sukienka po prostu pękła w kilku miejscach i że za chwilę będę goła. Jakoś to ograliśmy, ale emocje były spore. Śmiesznie było!

Pamiętam też, że jak graliśmy „Brzydkie Kaczątko”, to była taka scena, wspaniale zresztą obmyślona przez reżysera, że my, małe kaczuszki, wylęgałyśmy się stopniowo i wychodziłyśmy… spod spódnicy naszej Mamy Kwoki, którą grała Celinka Putro. Do mojego wyjścia na świat było około 15 minut. Byłam ostatnią z kaczuszek przeznaczoną do wylęgu. I raz pod tą spódnicą Celinki zabrakło mi tlenu… Zaczęło mi się kręcić w głowie, brakowało tchu, byłam naprawdę przerażona tym, co dalej ze mną będzie.

I tak sobie wtedy pomyślałam: „Boże, przecież jak ja się nie urodzę, to «Brzydkie kaczątko» nie ma sensu” (śmiech). Ale scena to wielka adrenalina, więc jakoś się pozbierałam.  

Wiedziałam, że musze przetrwać i jak wychodziłam spod tej spódnicy, to odetchnęłam, tak jak dziecko, które naprawdę się rodzi i musi zaczerpnąć pierwszy oddech.

Jeżeli chodzi o trudne momenty, to grałam na przykład w Teatrze Atelier w Sopocie rolę Tamary w „Wilkach” Singera/ Osieckiej… z nogą w gipsie. Dzień przed pierwszym pokazem w Atelier zerwałam ścięgno Achillesa i miałam operację.

Pamiętam to dokładnie, bo byłam wtedy w Atelier. Bardzo Ci współczuliśmy, ale to Twoje cierpienie nadało postaci jeszcze inny, dodatkowy wymiar…

Aby zdjąć trochę powagi sytuacji, to mogę przypomnieć Ci, że kiedyś mała myszka przebiegła przez scenę i Ty się bardzo…

Stop! Nie przypominaj mi tego. Mam fobię na punkcie gryzoni… Słowa tego zwierzątka na „m” nie wypowiadam na głos! (śmiech)

Co jest dla Ciebie źródłem największej satysfakcji w uprawianym przez Ciebie zawodzie? Wewnętrzne przekonanie o dobrze wykonanej robocie, może reakcja publiczności, próby, premiery?

Myślę, że wszystko po trochu, choć najbardziej to przekonanie, że dałam z siebie maksimum, że podeszłam do spektaklu i swojej roli rzetelnie.

Dużą satysfakcję dają mi spotkania z twórcami, zderzenie się nie tylko z ich energią, ale i talentem.

Poza tym spotkania z publicznością nieraz są dla mnie źródłem wielu wzruszeń.

Opowiem anegdotycznie, kilka razy daliśmy z Adamem zaproszenie komuś, kto ostatni raz w Teatrze był bardzo dawno temu, albo chodzi tylko na farsy.  I potem ten ktoś do nas się odzywa i mówi, jakie to było dla niego ważne, że przeżył spektakl, wzruszył się i że będzie do Teatru chodził, bo mu się spodobało.

Bardzo lubię także spotkania z dziećmi po bajkach. One są fantastyczne, reagują żywiołowo i prawdziwie. Kiedyś, po „Brzydkim kaczątku”, podszedł do mnie jeden chłopiec i dał mi rozpuszczony cukierek czekoladowy. Pewnie miał zjeść, ale postanowił się ze mną podzielić.

W ogóle, publiczność bardzo często mnie wzrusza. Ostatnio, w trakcie grania komedii „Seks dla opornych”, usłyszałam komentarz: „Ale jej powiedział!” (śmiech). Ludzie często bardzo wciągają się w fabułę, wchodzą na tyle głęboko, że ulegają iluzji, że fikcja może być prawdą. Cieszę się z tego, bo może jest to dowód na to, że poruszyliśmy w nich jakieś prawdziwe emocje?

Widzowie mogą dać Wam, aktorom, dużo energii, ale czy zdarzają się sytuacje, że ją mogą też odebrać?

Oj, oczywiście. Da się to nieraz odczuć i zaobserwować. Czasem widzimy znużenie, obojętność i to, że z jakiegoś powodu nie są w stanie wejść w ten świat. Ale częściej są sytuacje, gdzie jest cisza, skupienie, dobra energia.

Cisza po spektaklu jest pewnie trudniejsza do zinterpretowania niż oklaski, śmiech.

Tak, ale też cisza od ciszy się różni. Jedna może świadczyć o tym, że to, co zobaczyli przed chwilą ich wzruszyło, „wbiło w fotel”, a może być dokładnie odwrotnie – to po prostu ich znudziło.

Dziękuję za rozmowę. Życzę Ci wspaniałych ról i wspaniałego jubileuszu.

Dziękuję